Village of Sautee Nacoochee - welcome in North Georgia! :)
Hallo everybody! ;)
Nasz pierwszy dzień w Stanach Zjednoczonych... Hmm.. Od czego by tu zacząć? :)
Wylądowaliśmy na lotnisku w Atlancie, w stanie Georgia (po przesiadce w Rzymie) i poczułam ulgę, bo generalnie nie przepadam za lataniem - zmiany ciśnienia bardzo niekorzystnie wpływają na mój żołądek i głowę niestety :( Poza tym trochę jednak boję się latać - przyznaję.
Kiedy wyjechaliśmy z domu cioci, pierwszym miejscem, jakie rzuciło nam się w oczy było Chattahoochee Ruby Mine (czyt. Czatahuczi, nazwa pochodzi od tamtejszej rzeki), czyli miejsce poławiania kamieni. I to nie byle jakich kamieni! Okręg obejmuje prehistoryczne wioski, do których przybyli hiszpańscy odkrywcy szukający złota w tej dolinie. Są to więc tereny odkrywkowe, kopalniane, z licznymi rezerwatami indiańskimi (zamieszkiwały tu głównie plemiona Cherokee /Czirokezi/, Chickasaw i Creek /Krikowie/).
Można tu nawet samemu wyłowić z piasku różne kamienie...
Dookoła leży cały ogrom różnorodnych kamieni - o przepięknych barwach, kształtach i uwaga (!) plus taki, że wszystko to zostawało na noc i nikt, powtórzę nikt, tego nie ukradnie...
Obok Sweetwater Coffeehause umiejscowiona została Bernie's Restaurant & Guest House. Zdjęcie zrobiliśmy tylko z zewnątrz - wszak byliśmy już po kawie, a i spać też mieliśmy gdzie :)
A te kukły machały rękami, tak jak poruszył sznurkami właściciel sklepiku ;)
Nasz pierwszy dzień w Stanach Zjednoczonych... Hmm.. Od czego by tu zacząć? :)
Wylądowaliśmy na lotnisku w Atlancie, w stanie Georgia (po przesiadce w Rzymie) i poczułam ulgę, bo generalnie nie przepadam za lataniem - zmiany ciśnienia bardzo niekorzystnie wpływają na mój żołądek i głowę niestety :( Poza tym trochę jednak boję się latać - przyznaję.
Potem było już tylko lepiej :) Spotkanie z rodziną ze strony męża, uściski, miłe słowa, otoczenie, oglądanie krajobrazów podczas docierania z Atlanty do miejscowości, gdzie mieszka ciocia. Wszystko nowe. NOWE.
Zanim zacznę opowiadać o miasteczku, kilka słów o Georgii :)
Georgia jest ostatnią z 13 pierwszych angielskich kolonii. Została założona przez brytyjskiego gen. Jamesa Oglethorpe'a w celu zatrzymania hiszpańskiej ekspansji z Florydy. Na jej terenie początkowo obowiązywał zakaz niewolnictwa, lecz wprowadzono je pod presją ekonomiczną ze strony konkurencyjnych kolonii. Dzięki temu kolonia szybko wzbogaciła się na plantacjach ryżu, indygowca i bawełny. Georgia doznała ogromnych zniszczeń w czasie wojny secesyjnej w wyniku 'marszu na południe' wojsk gen. Shermana, które paliły i niszczyły wszystko na swojej drodze. Moje pierwsze spotkanie z takimi informacjami (oprócz tego w szkole na historii) odbyło się poprzez przeczytanie jednego z moich ulubionych klasyków "Przeminęło z wiatrem", którego akcja, de facto, toczy się w Georgii i Atlancie, i co ciekawe - ślady tego mogłam tam właśnie znaleźć. Ale o tym innym razem :) Pod przewodnictwem pragmatyków z Atlanty, stan Georgia przezwyciężył trudności powojenne.
Ciocia mieszka w niewielkiej wsi Sautee Nacoochee (czyt. Soti Nakoczi, ale nasza wieś w niczym nie przypomina amerykańskiej, może oprócz krów czy koni), położonej ok. 1,5 godz. od Atlanty na północ. Czyli w stronę Appallachów. Przywitały nas więc piękne zielone, górskie tereny. Może nie jakieś specjalnie wysokie, ale jednak górskie.
Wiejskie drogi. Bez chodników, bo praktycznie wszyscy poruszają się autami (przy jakimś miasteczku zaczynają się chodniki). I co najważniejsze - są szerokie i bez dziur.
Pola amerykańskiego białego złota, czyli...kukurydzy :)
Pola amerykańskiego białego złota, czyli...kukurydzy :)
Przedszkole w Sautee.
Zbłąkana sarna..
Szkoła Podstawowa w Sautee i school bus :)
Kościoły baptystyczne - dwa z wielu, które widzieliśmy - jest ich całe mnóstwo.
W tej niewielkiej mieścinie, nazywanej village, znaleźć można wiele ciekawych i urokliwych miejsc. To taka oaza, odskocznia od wielkich miast, gdzie można sie wyciszyć, odpocząć.. Znajdziemy tu urocze sklepiki z giftami, często ręcznie robionymi, winnice i winiarnie (w których zakochaliśmy sie bez pamięci, ale poświęcę im osobny post, bo dużo czasu tam spędziliśmy:), oldschoolowe sklepy prezentujące stare wyroby amerykańskie, drewniane, lawendowe, mydlarniane, ogrodowe i czego dusza zapragnie, niewielką, ale przesympatyczną kawiarenkę, restaurację i nawet domy gościnne w zaciszu lasu i zieleni, a także muzea (np. Scarlet O'Hara, do którego wybrałam się z ogromną przyjemnością). Do kilku z nich zajrzeliśmy. W tym poście chciałabym opisać niektóre, w następnych inne. Zapraszam :)
Kiedy wyjechaliśmy z domu cioci, pierwszym miejscem, jakie rzuciło nam się w oczy było Chattahoochee Ruby Mine (czyt. Czatahuczi, nazwa pochodzi od tamtejszej rzeki), czyli miejsce poławiania kamieni. I to nie byle jakich kamieni! Okręg obejmuje prehistoryczne wioski, do których przybyli hiszpańscy odkrywcy szukający złota w tej dolinie. Są to więc tereny odkrywkowe, kopalniane, z licznymi rezerwatami indiańskimi (zamieszkiwały tu głównie plemiona Cherokee /Czirokezi/, Chickasaw i Creek /Krikowie/).
Można tu nawet samemu wyłowić z piasku różne kamienie...
Drugim miejscem do którego zawitaliśmy, była polecona przez naszego kuzyna kawiarnia Sweetwater Coffeehause. Wspaniała kawa, jedzenie i słodkości (choć, uwaga (!) tutaj pierwszy amerykański minus - jak jestem łasuchem, tak amerykańskie słodycze są dla mnie ZA słodkie), zapraszająca atmosfera, przyjaźni, pomocni, uśmiechnięci i witający się z nami na każdym kroku ludzie (jak wszędzie z resztą). To wszystko składa się na urok tej kawiarni, w której nie tylko skosztowaliśmy kawy, ale również zakupilismy ją. Teraz w całym domu pachnie kawą, bo pisząc tego posta, właśnie ową kawusię piję :)
Cappuccino i american brownie :) Słodkie jak..... nie powiem co! ;)
Mapki zebrane, można ruszać dalej!
Kolejnym odwiedzonym przez nas miejscem był niewielki Handmade Store z wyrobami ręcznie robionymi, żywnościowymi, typu miody, dżemy, cydr i... starociami (ps. uwielbiałam wchodzić do sklepów ze starociami - zwłaszcza do Antique Stores, którym poświęcę nawet osobny post!).
Na koniec dzisiejszego wpisu (choć to jeszcze nie koniec z Sautee:) chciałabym jeszcze zaprezentować stary, bo z 1872r. Old Sautee Store & Market. Jest to również sklepik oferujący lokalne produkty, ale już dużo większy. Można znaleźć tu naprawdę stare przedmioty, które może gdzieś kiedyś widziało się w amerykańskich filmach. Można również zakupić słodycze, lody, różne produkty żywnościowe, dekoracyjne i co byśmy tam jeszcze wyszperali - mogłoby być nasze :)
W tym sklepie - każdy znajdzie coś dla siebie! :)
Na dziś to tyle. W następnym wpisie dalszy ciąg przewodnika po ciekawych miejscach w Sautee Nacoochee :) Powiem Wam tyle - bardzo podobały nam się te rejony. Najbardziej poprzez górzysty klimat, świeżość, spokój, ciszę, uprzejmość i przyjaźń ze strony miejscowej ludności, ale chyba najbardziej przez winnice, o których dopiero będę pisać... :) Bo my to trochę tacy winiarze jesteśmy ;)
See You soon! Bye! :))) Ciuch, ciuch, ciuch, ciuch.... ;)
ZAPRASZAM SERDECZNIE NA CASA-MIPARAISO.BLOGSPOT.COM :)
Ależ "moc" zdjęć. Całkiem przyjemne klimaty, znane mi obrazki z Kanady tych znaków drogowych i kukurydzy oczywiście. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńNiestety - jak sie ma 5000 zdjęć, to tak będą wyglądały najblizsze wpisy :D
UsuńKukurydza co prawda u ans tez występuje, ale w USA to jakoś inaczej na nią patrzyłam :)
Agniesia, ja tak uwielbiam Twojego bloga, a już któryś raz akurat u Ciebie cały komp mi się zawiesza :< Nie wiem czemu :<
OdpowiedzUsuńPodziwiam Cię kochana, że pomimo lęku przed lataniem tak daleko wyruszyłaś :) Wiesz, ja mam silną chorobę lokomocyjną, która naprawdę utrudnia mi robienie w życiu tego, co kocham - zwiedzania świata, podróżowania.... Samolotem pasażerskim jeszcze nigdy nie leciałam, nie wiem jak to przeżyje... bo w gowie mam wciąż, że muszę - bez tego nie spełni się moje wielkie marzenie - Ameryka Połduniowa.
Diękujęza piękna relację.
Uściski!
Życzę Ci Kochana, żebyś się przełamała, choć dodatkowo z chorobą może być jeszcze trudniej. Ja leciałam tak naprawdę 3 raz, bo zwykle podróżujemy drogą lądową.. Ale innych kontynentów sie tak nie zobaczy...
UsuńOch...a ta Ameryka Południowa to już zupełnie :)))
Nie dobry komputer - co on tak nerwowo reaguje na mojego bloga? ;) Ale cieszę się, że Tobie się podoba :)
Pozdrawiam :)
Ha! Juz mi sie podoba, uwielbiam Hamerykanskie countryside :) Jak dlugo zostajecie?
OdpowiedzUsuńJuż wróciliśmy - niestety, albo stety (jak kto woli;)
UsuńCieszę się, że Ci sie podoba, bo ja byłam zachwycona! :)
Fajna ta Ameryka! Oczywiście czekam na relacje z bardziej znanych miejsc, bo o miejscowości Twej cioci nawet nie słyszalam :) Ciekawe, czy dla mnie też te słodycze byłyby zbyt słodkie... Hmm, muszę się przekonać kiedyś :)
OdpowiedzUsuńHaha, ja przed wyjazdem też o niej nie słyszałam, bo to maleństwo jest :)
UsuńO bardziej znanych miejscach będę pisać nieco później, czyli o Atlancie, Sarasocie, Miami...i innych których nie znacie, a tez fajne :)
Pozdrawiam!
Fajnie u tej cioci, prawie tak jak w mojej angielskiej wsi, klimat gorski,laki, sklepiki ze wszystkim i niczym,tylko szkolny autobus nieco inny.Podoba mi sie.dostalam wiadomosc, dam znac jak dojda :-). Sciskam.
OdpowiedzUsuńWłaśnie ja też byłam zachwycona takim obrazem wsi :) A jeszcze bardziej tymi sklepikami z wszystkim i niczym! ;)
UsuńCzekam na info czy naparstki doszły :)
Pozdrawiam! :)
Ach....czuć tą wielką przestrzeń. Wszystko takie duże i różnorodne. Moje marzenie, by kiedy się udało odwiedzić Stany. Po za tym bardzo ciekawy post:) Pozdrawiam serdecznie :-)
OdpowiedzUsuńTo prawda - Ameryka jest wielka i różnorodna, a ja zobaczyłam zaledwie jej namiastkę...
UsuńDziękuję za miłe słowa odnośnie wpisu - nie można pisać inaczej niż ciekawie o tym kraju, bo on sam jest po prostu niesamowicie ciekawy! :)
Pozdrawiam! :)
To zupełnie inny świat niż nasz... Mimo globalizacji jeszcze widać te różnice, nie wszystkie na korzyść Ameryki oczywiście, ale większość.
OdpowiedzUsuńDokładnie, zgadzam sie z tym.
UsuńJest KLIMAT, oł jee :-) Coraz bardziej chcę tam jechać! PS. Dla mnie nie ma za słodkich słodyczy :P
OdpowiedzUsuńJest klimat, jak to ładnie ujęła Marylka z Addicted to Passion - takie hamerykańskie countryside ;)
UsuńSuper to wszystko wygląda! Czyżby to podróż życia czy jeszcze coś dużego na horyzoncie? :) Pozdrowionka Aguś
OdpowiedzUsuńRaczej podróż życia Ewuś :)
UsuńSuper! Wszystkiego fajnego!
Usuńhehe, dzięki nie dzięki ;)
UsuńJakież to wszystko amerykańskie i takie inne od europejskiej rzeczywistości. Drogi... Drogi są naprawdę proste i chyba przyjemnie się nimi podróżuje ;)
OdpowiedzUsuńBardzo przyjemnie :)
UsuńDużo jeszcze będzie tych amerykańskich wpisów ;)
Ale mega kamienie, ze tez ich nikt naprawde nie kradnie?!? Bardzo amerykansko i troche skandynawsko mi sie skojarzylo, bardzo zajmujacy post Agnieszko, czekam na ten o winnicach, bo winko lubie:)
OdpowiedzUsuńNikt, absolutnie! W Polsce nie byłoby ich do rana ;D
UsuńO winnicach bedzie wpis, niedługo :)
Hello, hello! Ale kamienie! Przywiozłaś sobie chociaż jeden? Wsi spokojna, wsi wesoła - widzę, że w Ameryce też się to sprawdza :). Piękne krajobrazy a ze sklepu na pewno nie wyszłabym z pustymi rękoma bo na zdjęciach wypatrzyłam mnóstwo rzeczy które muszę mieć :)
OdpowiedzUsuńKamieni nie, ale w Antique Store kupiłam kilka rzeczy dekoracyjnych :)
UsuńW kolejnych postach będzie tego więcej :)
Ale przygoda :) Zazdroszczę, ale dopóki nie przełamię swoich oporów przed lataniem samolotem, to i tak niedostępna dla mnie destynacja :) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńja miałam mega opory - to była moja 3 podróż samolotem w życiu... najdłuższa.. i dalej stwierdzam, że to nie dla mnie... ;)
Usuńale tak czy inaczej - warto było! :)