Nie tylko tureckie wybrzeże, czyli Pamukkale i więcej!
Witajcie! :)
Dziś ostatnia część mojej opowieści o Turcji. Tym razem przeniesiemy się z zachodniego wybrzeża bardziej w stronę wschodnią i do jednej miejscowości granicznej.
Najpierw moi mili, zajrzymy do miejscowości zwanej Kütahya (czyt. Kitaja), znanej z wyrobu porcelany i fajansu. Miasteczko jest niewielkie i tak naprawdę byliśmy tam tylko przelotem, ale zajrzeliśmy do jednego z najsłynniejszych dużych sklepów sprzedających owe wyroby. I cóż mogę rzec - wszelkie filiżaneczki, talerzyki, podstaweczki i resztę cudeniek można kupić albo za niewielkie pieniążki, albo (te ręcznie robione i malowane) nawet za kilka tysięcy złotych. Co do samych wyrobów - ja byłam nimi zachwycona - ale osobistą opinię zostawiam Wam :)
Krótkie postoje w tych okolicach zaowocowały kilkoma ciekawymi ujęciami Turcji, jakiej sobie nie wyobrażałam, czyli pejzażami niczym przy Route 66, made in USA ;)
Zmierzaliśmy powoli do celu. A naszym celem było słynne Pamukkale i Hierapolis. Zanim zacznę opowiadać, podzielę się tylko wrażeniami z pobytu w bardzo przyjemnym i blisko położonym hotelem Uyum (link do hotelu w zakładkach).
W tymże hotelu spędziliśmy bardzo przyjemny wieczór - otóż nasza kochana pilotka zafundowała nam sporo wrażeń przyprowadzając tancerkę brzucha, tzw. Belly Dance, lub bardziej poprawnie raqs sharqi. Ponieważ nasz znajomy obchodził wtedy urodziny, miał niebanalną sposobność nauki tego tańca ;) Oczywiście śmiechu było co nie miara, a potem i my wskoczyliśmy na "parkiet" i uczyliśmy się arabskich tańców :) Ps. Proszę jedynie o wybaczenie kiepskiej jakości zdjęć w trybie nocnym :)
Tegoż samego wieczoru zapaliliśmy nergilę, czyli fajkę wodną znaną u nas bardziej pod nazwą szisza. Zdajemy sobie sprawę, że palenie sziszy jest tak samo niebezpieczne dla zdrowia jak palenie papierosów (których osobiście w ogóle nie palę), jednakże spróbowanie jej raz na kiedy jest w naszym mniemaniu (być może ułudnym ;), całkiem przystępne :) I musimy się przyznać, że podczas pobytu w Didim zaopatrzyliśmy się w taką nergilę do domu ;)
Dobrze... Myślę, ze nadszedł czas na zwiedzanie. Zanim dotarliśmy do samych tarasów wapiennych, najpierw koniecznością było zobaczenie ruin Hierapolis. Wszystko to znajduje się na terenie parku narodowego i zostało wpisane na listę UNESCO. Już wchodząc do Hierapolis zauważymy z oddali pojawiające się ruiny miasta.
Charakterowi miasta dodaje również sporo palm, jak na antyczne ruiny. I dobrze - więcej kolorów :)
Z daleka widać już ruiny rzymskiego teatru, można oczywiście do nich podejść, my jednak już bardzo chcieliśmy na tarasy, więc się nie zdecydowaliśmy.
Mogę jedynie krótko opowiedzieć o znajdującym się przy teatrze (po lewej stronie) Plutonium. W jaskini tej mieściła się wyrocznia, której kapłanom natchnienia dostarczało święte źródło. Wypływała z niego gorąca woda, a dwutlenek węgla utrzymujący się tuż nad powierzchnią ziemi powodował unoszenie się trujących oparów. Ponieważ największe stężenie było poniżej kolan, doprowadzane przez kapłanów do jaskini zwierzęta natychmiast padały, podczas gdy ku zdumieniu wszystkich, ci ostatni bez szwanku wychodzili z pieczary. W ten sposób zyskiwali sobie bojaźń i szacunek. Zresztą kapłani byli na wszelki wypadek szkoleni we wstrzymywaniu na długo oddechu. Dziś Plutonium możemy podziwiać przez kraty, gdyż odkąd kilku ciekawych turystów straciło tu życie, dostęp do jaskini został zamknięty.
Mijając ruiny dochodzimy do ogromnej nekropolii rzymskiej. To jeden z najlepiej zachowanych cmentarzy antycznych. Znajdziemy tu mnóstwo sarkofagów, większych i mniejszych grobowców oraz tzw. tumulusów.
Bardzo zaciekawiły mnie wszechobecne zaschnięte muszelki - były dosłownie wszędzie!
Znaleźliśmy także jaszczurkę :)
Na właściwy teren miasta wchodzi się przez bramę Domicjana, interpretowaną też jako jego łuk triumfalny.
Obok widzimy agorę, a własciwie jej niewielkie pozostałości.
Za bramą ciągnie się główna ulica miasta wyznaczona kolumnadą, nazywana aleją Frontinusa. Brak kolein świadczy o tym, że była używana tylko przez pieszych, mimo że była główną ulica handlową.
Za bramą po lewej stronie znajduje się dawna latryna, czyli tak, tak, mamy zdjęcie przy WC :)
I dalej idziemy ulicą...
Aż dochodzimy do miejsca, w którym dowiadujemy sie jak dawniej wyglądało Hierapolis, w czasach swej świetności, i jak koegzystowało z tarasami wapiennymi. No właśnie...
Pamukkale znaczy dosłownie "zamek z bawełny" i kiedy pierwszy raz ujrzeliśmy to miejsce, nie odmówiliśmy słuszności temu porównaniu. Niekiedy inni mówią też, że wygląda jak wylew składu kopalni soli lub lodowiec na samym środku gorącej krainy.
W rzeczywistości sprawa na pozór trudna, jest wyjęta żywcem z codziennych problemów gospodarstwa domowego! Każdy z nas zetknął się przecież z osadzaniem się kamienia w czajnikach, kiedy to (jak mówią fachowcy) woda jest zbyt twarda - zawiera za dużo wapnia. To samo dzieje się tutaj. Woda płynąca ze źródeł wzgórza jest bardzo bogata w wapień. Płynąc od tysięcy lat w dół, odrzucała ciążący jej wapień, tworząc w ten sposób kaskadowe, półeliptyczne nacieki zwane tarasami lub basenami oraz wapienny osad (geol. trawertyny) wzdłuż całego zbocza. Stężenie soli i wapnia jest w tej wodzie tak ogromne, że kolejne przebijane przez wodę ścieżki zatykały się, co powodowało szukanie przez nią innych dróg i dlatego wapień osiadł na obszarze prawie 4 km 2.
Ich zalew doprowadził w połowie lat 90. ubiegłego wieku do wysychania błękitnych (od refleksu wody i wapnia) tarasów, ale prowadzona odtąd ochrona Pamukkale, przyczyniła się do zahamowania tego procesu. Nic dziwnego, ze tarasy zaczęły wysychać, skoro postawione ponad nimi luksusowe hotele zabierały wodę do swoich basenów. Wszystkie hotele jednak wyburzono, pozostała tylko część wyschniętych tarasów - widać na zdjęciu poniżej.
Progi basenów ozdobione są śnieżnobiałymi stalaktytami, co tylko dodaje jeszcze większego uroku temu cudowi natury. jakby mało było bogatego składu mineralnego wody, to jeszcze jej temperatura waha się w granicach 30-55 st. C, będąc dodatkowym atutem dla przyjeżdżających tu w celach leczniczych turystów.
Woda jest niezwykle przyjemna, o białawym zabarwieniu, dno lekko mulaste, ale również miłe w dotyku.
Co ciekawe jeszcze - sama tekstura podłoża jest delikatnie porowata i działa jak... pumeks :)
Na dole rozciąga sie widok na maleńką mieścinę Pamukkale - kilka domków, hoteli, a jakie jednak słynne ;)
I jak Wam się podoba Pamukkale? :)
Powoli czas żegnać się z Turcją... Ostatnim bowiem miastem, w jakim się na chwilę zatrzymaliśmy, było Edirne - przy granicy turecko-bułgarskiej. Edirne to dawny Adrianopol, miasto w czasach rzymskich było przystankiem w drodze do Istambułu, potem zostało drugą stolica imperium osmańskiego i punktem wypadowym wypraw wojennych do Europy.
W Edirne na uwagę zasługuje kompleks meczetu Selimiye, który również widnieje na liście UNESCO. Znajdują się tu: meczet z 4 minaretami, 2 medresy (czyli szkoła koraniczna i prawnicza), dziedziniec z fontanną ablucyjną...
... oraz przyboczna Hala Targowa Arasta. Oczywiście zajrzeliśmy, by jeszcze raz przed powrotem nacieszyć oczy tym wszystkim, czego nie zobaczymy w Polsce.
I to już koniec. Żegnam się z Turcją jako zlepkiem wielu kultur naszego świata. Jako zróżnicowanym terenem zarówno pod kątem przyrody, społeczności, kultury i sztuki. To niezwykłe miejsce na styku Europy i Azji. Kto ma możliwość sprawdzenia - niech sprawdzi, a nie zawiedzie się - gwarantuję!
Jest dla mnie tylko jedno ALE. Poważnym problemem Turcji jest ochrona środowiska. Świadomość ekologiczna w tym kraju jest dopiero powoli rozbudzana. Niestety liczne, piękne miejsca są nadal zaśmiecone i zaniedbane. Zwrócimy na to z pewnością uwagę w niejednym mieście. Ochrona zabytków w dalszym ciągu nie stoi na najwyższym poziomie i można się zastanawiać, jak wielu pokoleniom one jeszcze posłużą...
Puenta na dziś - spieszmy się więc zwiedzać Turcję, bo nie wiadomo, co w niej ciekawego w następnych latach pozostanie! Do usłyszenia! :)
Dziś ostatnia część mojej opowieści o Turcji. Tym razem przeniesiemy się z zachodniego wybrzeża bardziej w stronę wschodnią i do jednej miejscowości granicznej.
Najpierw moi mili, zajrzymy do miejscowości zwanej Kütahya (czyt. Kitaja), znanej z wyrobu porcelany i fajansu. Miasteczko jest niewielkie i tak naprawdę byliśmy tam tylko przelotem, ale zajrzeliśmy do jednego z najsłynniejszych dużych sklepów sprzedających owe wyroby. I cóż mogę rzec - wszelkie filiżaneczki, talerzyki, podstaweczki i resztę cudeniek można kupić albo za niewielkie pieniążki, albo (te ręcznie robione i malowane) nawet za kilka tysięcy złotych. Co do samych wyrobów - ja byłam nimi zachwycona - ale osobistą opinię zostawiam Wam :)
Krótkie postoje w tych okolicach zaowocowały kilkoma ciekawymi ujęciami Turcji, jakiej sobie nie wyobrażałam, czyli pejzażami niczym przy Route 66, made in USA ;)
Zmierzaliśmy powoli do celu. A naszym celem było słynne Pamukkale i Hierapolis. Zanim zacznę opowiadać, podzielę się tylko wrażeniami z pobytu w bardzo przyjemnym i blisko położonym hotelem Uyum (link do hotelu w zakładkach).
W tymże hotelu spędziliśmy bardzo przyjemny wieczór - otóż nasza kochana pilotka zafundowała nam sporo wrażeń przyprowadzając tancerkę brzucha, tzw. Belly Dance, lub bardziej poprawnie raqs sharqi. Ponieważ nasz znajomy obchodził wtedy urodziny, miał niebanalną sposobność nauki tego tańca ;) Oczywiście śmiechu było co nie miara, a potem i my wskoczyliśmy na "parkiet" i uczyliśmy się arabskich tańców :) Ps. Proszę jedynie o wybaczenie kiepskiej jakości zdjęć w trybie nocnym :)
Tegoż samego wieczoru zapaliliśmy nergilę, czyli fajkę wodną znaną u nas bardziej pod nazwą szisza. Zdajemy sobie sprawę, że palenie sziszy jest tak samo niebezpieczne dla zdrowia jak palenie papierosów (których osobiście w ogóle nie palę), jednakże spróbowanie jej raz na kiedy jest w naszym mniemaniu (być może ułudnym ;), całkiem przystępne :) I musimy się przyznać, że podczas pobytu w Didim zaopatrzyliśmy się w taką nergilę do domu ;)
Dobrze... Myślę, ze nadszedł czas na zwiedzanie. Zanim dotarliśmy do samych tarasów wapiennych, najpierw koniecznością było zobaczenie ruin Hierapolis. Wszystko to znajduje się na terenie parku narodowego i zostało wpisane na listę UNESCO. Już wchodząc do Hierapolis zauważymy z oddali pojawiające się ruiny miasta.
Charakterowi miasta dodaje również sporo palm, jak na antyczne ruiny. I dobrze - więcej kolorów :)
Z daleka widać już ruiny rzymskiego teatru, można oczywiście do nich podejść, my jednak już bardzo chcieliśmy na tarasy, więc się nie zdecydowaliśmy.
Mogę jedynie krótko opowiedzieć o znajdującym się przy teatrze (po lewej stronie) Plutonium. W jaskini tej mieściła się wyrocznia, której kapłanom natchnienia dostarczało święte źródło. Wypływała z niego gorąca woda, a dwutlenek węgla utrzymujący się tuż nad powierzchnią ziemi powodował unoszenie się trujących oparów. Ponieważ największe stężenie było poniżej kolan, doprowadzane przez kapłanów do jaskini zwierzęta natychmiast padały, podczas gdy ku zdumieniu wszystkich, ci ostatni bez szwanku wychodzili z pieczary. W ten sposób zyskiwali sobie bojaźń i szacunek. Zresztą kapłani byli na wszelki wypadek szkoleni we wstrzymywaniu na długo oddechu. Dziś Plutonium możemy podziwiać przez kraty, gdyż odkąd kilku ciekawych turystów straciło tu życie, dostęp do jaskini został zamknięty.
Mijając ruiny dochodzimy do ogromnej nekropolii rzymskiej. To jeden z najlepiej zachowanych cmentarzy antycznych. Znajdziemy tu mnóstwo sarkofagów, większych i mniejszych grobowców oraz tzw. tumulusów.
Znaleźliśmy także jaszczurkę :)
Na właściwy teren miasta wchodzi się przez bramę Domicjana, interpretowaną też jako jego łuk triumfalny.
Obok widzimy agorę, a własciwie jej niewielkie pozostałości.
Za bramą ciągnie się główna ulica miasta wyznaczona kolumnadą, nazywana aleją Frontinusa. Brak kolein świadczy o tym, że była używana tylko przez pieszych, mimo że była główną ulica handlową.
Za bramą po lewej stronie znajduje się dawna latryna, czyli tak, tak, mamy zdjęcie przy WC :)
I dalej idziemy ulicą...
Aż dochodzimy do miejsca, w którym dowiadujemy sie jak dawniej wyglądało Hierapolis, w czasach swej świetności, i jak koegzystowało z tarasami wapiennymi. No właśnie...
Pamukkale znaczy dosłownie "zamek z bawełny" i kiedy pierwszy raz ujrzeliśmy to miejsce, nie odmówiliśmy słuszności temu porównaniu. Niekiedy inni mówią też, że wygląda jak wylew składu kopalni soli lub lodowiec na samym środku gorącej krainy.
W rzeczywistości sprawa na pozór trudna, jest wyjęta żywcem z codziennych problemów gospodarstwa domowego! Każdy z nas zetknął się przecież z osadzaniem się kamienia w czajnikach, kiedy to (jak mówią fachowcy) woda jest zbyt twarda - zawiera za dużo wapnia. To samo dzieje się tutaj. Woda płynąca ze źródeł wzgórza jest bardzo bogata w wapień. Płynąc od tysięcy lat w dół, odrzucała ciążący jej wapień, tworząc w ten sposób kaskadowe, półeliptyczne nacieki zwane tarasami lub basenami oraz wapienny osad (geol. trawertyny) wzdłuż całego zbocza. Stężenie soli i wapnia jest w tej wodzie tak ogromne, że kolejne przebijane przez wodę ścieżki zatykały się, co powodowało szukanie przez nią innych dróg i dlatego wapień osiadł na obszarze prawie 4 km 2.
Ich zalew doprowadził w połowie lat 90. ubiegłego wieku do wysychania błękitnych (od refleksu wody i wapnia) tarasów, ale prowadzona odtąd ochrona Pamukkale, przyczyniła się do zahamowania tego procesu. Nic dziwnego, ze tarasy zaczęły wysychać, skoro postawione ponad nimi luksusowe hotele zabierały wodę do swoich basenów. Wszystkie hotele jednak wyburzono, pozostała tylko część wyschniętych tarasów - widać na zdjęciu poniżej.
Progi basenów ozdobione są śnieżnobiałymi stalaktytami, co tylko dodaje jeszcze większego uroku temu cudowi natury. jakby mało było bogatego składu mineralnego wody, to jeszcze jej temperatura waha się w granicach 30-55 st. C, będąc dodatkowym atutem dla przyjeżdżających tu w celach leczniczych turystów.
I jak Wam się podoba Pamukkale? :)
Powoli czas żegnać się z Turcją... Ostatnim bowiem miastem, w jakim się na chwilę zatrzymaliśmy, było Edirne - przy granicy turecko-bułgarskiej. Edirne to dawny Adrianopol, miasto w czasach rzymskich było przystankiem w drodze do Istambułu, potem zostało drugą stolica imperium osmańskiego i punktem wypadowym wypraw wojennych do Europy.
W Edirne na uwagę zasługuje kompleks meczetu Selimiye, który również widnieje na liście UNESCO. Znajdują się tu: meczet z 4 minaretami, 2 medresy (czyli szkoła koraniczna i prawnicza), dziedziniec z fontanną ablucyjną...
... oraz przyboczna Hala Targowa Arasta. Oczywiście zajrzeliśmy, by jeszcze raz przed powrotem nacieszyć oczy tym wszystkim, czego nie zobaczymy w Polsce.
I to już koniec. Żegnam się z Turcją jako zlepkiem wielu kultur naszego świata. Jako zróżnicowanym terenem zarówno pod kątem przyrody, społeczności, kultury i sztuki. To niezwykłe miejsce na styku Europy i Azji. Kto ma możliwość sprawdzenia - niech sprawdzi, a nie zawiedzie się - gwarantuję!
Jest dla mnie tylko jedno ALE. Poważnym problemem Turcji jest ochrona środowiska. Świadomość ekologiczna w tym kraju jest dopiero powoli rozbudzana. Niestety liczne, piękne miejsca są nadal zaśmiecone i zaniedbane. Zwrócimy na to z pewnością uwagę w niejednym mieście. Ochrona zabytków w dalszym ciągu nie stoi na najwyższym poziomie i można się zastanawiać, jak wielu pokoleniom one jeszcze posłużą...
Puenta na dziś - spieszmy się więc zwiedzać Turcję, bo nie wiadomo, co w niej ciekawego w następnych latach pozostanie! Do usłyszenia! :)
Turcja nigdy nie lezala w sferze moich turystycznych marzen, ale dzieki Tobie zaczynam o niej myslec ;-).Czytalam wielokrotnie o Pamukkale,ciekawe czy by mnie zachwycilo w rzeczywistosci.Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńNo ja właśnie też jakoś szczególnie nie myślałam, że się tam szybko wybiorę. A tu wyszedł taki wyjazd! I to naprawdę całkiem udany :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie i do usłyszenia w blogosferze :)
Ja bym z tej Turcji wróciła z bagażem pełnym porcelany!
OdpowiedzUsuńja się trochę bałam, że się potłucze :) choć co nieco pamiątek zwykle przywozimy ;)
OdpowiedzUsuńByłam wprawdzie w Turcji jeden dzień, ale widzę, że pamiątki to na jedno kopyto mają. Tą porcelanę, szisze i wszystko ;) Piękne zdjęcia. Zaintrygowałaś mnie tymi tarasami, muszę kiedyś się tam wybrać.
OdpowiedzUsuńCo prawda to prawda - w kazdym mieście pojawiają sie te same pamiątki. Ale za to porcelanę zobaczyliśmy w miejscu jej wytwarzania, czyli Kütahyi. Szisze (lub nergile) są wszędzie takie same (w Polsce, na Bałkanach, gdzie również jest ich całe mnóstwo).
OdpowiedzUsuńNo i są rzeczy, których nie widziałam nigdzie, tylko w Turcji, jak np. wszelkie ozdoby z Okiem Proroka, Turkish Delight, zestawy do parzenia kawy po turecku, mozaikowe lampiony, czy pantofle a'la Alladyn ;)
Co do Pamukkale - tarasy takie występuja w 2 miejscach na świecie - w Turcji i gdzieś w Ameryce Północnej (ale nie wiem dokładnie gdzie), więc takie cudo natury warto zobaczyć, nawet pomimo rzeszy turystów ;)
Ale cudny, kolorowy post! Turcja jest pewnie pełna kolorytu. Prześliczna ceramika. Pamukkale też bym chciał odwiedzić przeraża mnie tylko nieustanny tam tłok. Ciekawa jestem jakie są w dotyku te tarasy w Pamukkale...
OdpowiedzUsuńNo właśnie trochę w dotyku są jak pumeks :) a w basenach dno lekko mulaste i sliskie momentami.
OdpowiedzUsuńTłumy - faktycznie - denerwujące, ale nie wiem, czy jest jakis miesiąc w roku, w którym by ich nie było... Moja rada - dystans ;)
Pozdrawiam ciepło :)
Oj popluskałabym się w Pamukkale, popluskała, zwłaszcza że woda jest taka ciepła. Od trzech lat nie jestem w stanie się przemóc i wejść do Atlanyku, nawet jeśli na dworze panuje typowy andaluzyjski upał. Dopiero gdy woda jest bardzo ciepła, to mogę wejść :)
OdpowiedzUsuńNie wiem w końcu jak to jest z tym Atlantykiem - naprawdę ta woda taka zimna? Bo słyszalam już od niejednego, że ciężko do niej wejść.. Jak się wybiore do upragnionej Portugalii, to chyba sama się przekonam! ;)
OdpowiedzUsuń